„BelugaV i bunt wiosła”

Załoga jachtu BelugaV zakotwiczyła w spokojnej zatoce wyspy Cabrera. Wyspa, będąca dziewiczym parkiem narodowym, znana była ze swojej nieskażonej przyrody, błękitnych zatok i krystalicznie czystej wody. Na wzgórzu wznosił się stary zamek z XIV wieku, świadek morskich bitew i opowieści o piratach. W pobliżu znajdowała się słynna Sa Cova Blava – Niebieska Grota, która w odpowiednim świetle przypominała magiczny, migoczący niebieski kryształ. Dla załogi Cabrera była idealnym miejscem na odpoczynek po trudach rejsu.
Plan na dzień był prosty: zwodować ponton, popłynąć do jedynego baru na wyspie, napić się kawy, zjeść kanapki, a potem wybrać się na pieszą wędrówkę po wzgórzach. Wszystko szło zgodnie z planem – do momentu.
Podczas operacji podnoszenia pontonu z wody jedno z wioseł nagle wysunęło się z uchwytu.
– Wiosło wypadło! – krzyknął jeden z załogantów.
Załoga odwróciła wzrok, akurat w momencie, gdy „pływające” wiosło, wbrew swojej nazwie, zaczęło tonąć. Zatopione wiosło osiadło na dnie na głębokości dziewięciu metrów. Woda w zatoce była przejrzysta, więc wiosło widać było jak na dłoni, ale to nie oznaczało, że łatwo było je odzyskać.
Pierwszy pomysł polegał na użyciu kotwiczki do łowienia ryb. Załoga rzucała ją w stronę wiosła, próbując je zahaczyć, ale każdy ruch kotwiczki zbaczał z kursu przez silny prąd w zatoce.
– To wiosło ma więcej siły woli niż niektórzy ludzie – żartował kapitan, choć frustracja była wyczuwalna.
Kolejne rzuty kończyły się niepowodzeniem, a prąd wydawał się z każdym ruchem wypychać wiosło dalej od zasięgu. Czas mijał, a upragniona kawa i kanapki w barze na brzegu zaczynały wydawać się niedostępnym marzeniem.
W końcu jeden z załogantów, który był zapalonym nurkiem, postanowił osobiście zejść na dno.
– Nie możemy stracić całego dnia przez jedno wiosło – powiedział, zakładając piankę i maskę.
Wskoczył do lodowatej wody. Prąd był silniejszy, niż się spodziewał, a chłód sprawiał, że mięśnie szybko się męczyły. Pierwsza próba zejścia na dno zakończyła się niepowodzeniem – w połowie drogi prąd zepchnął go na bok. Przy kolejnych próbach musiał walczyć z wodą, która niemal uniemożliwiała utrzymanie toru.
W końcu, po kilku zanurzeniach, udało mu się zbliżyć do wiosła. Chwycił je obiema rękami i zaczął wypływać na powierzchnię. Gdy wreszcie wynurzył się, unosząc wiosło nad głową, cała załoga wybuchła oklaskami i okrzykami triumfu.
– Bohater dnia! – zawołał kapitan.
Załoga mogła wreszcie popłynąć na brzeg. Niesamowite widoki, spacer na zamek i chwila spokoju w jedynym barze na wyspie wynagrodziły trudności. Przy filiżankach gorącej kawy i lokalnych kanapkach wszyscy zgodzili się, że Cabrera to miejsce, które nigdy nie przestanie zaskakiwać.
Morał tej historii
Nie wszystko, co „pływające”, rzeczywiście pływa, ale zgrana załoga i determinacja potrafią przezwyciężyć każdą przeszkodę. Czasem trzeba zanurzyć się głęboko, by wyjść na powierzchnię jako zwycięzca – i cieszyć się kawą, która smakuje o wiele lepiej po morskich przygodach.