Zapiski znalezione w bakiście SY Beluga V.
19.09.2024

„Poranek zapowiadał się wręcz bajecznie – słońce leniwie wylewało się na pokład, fale szemrały cichutko, a wiatr smacznie chrapał gdzieś za horyzontem. Idealna aura na plażowanie, nie na prawdziwe żeglowanie! Ale, jak mawiają starzy żeglarze: „Gdy Neptun chrapie, to nie znaczy, że się nie obudzi z humorkiem”. Kotwica w górę, silnik w ruch, a my, choć nadzieje na wiatr mieliśmy nikłe, zaczęliśmy sunąć naprzód, zostawiając za rufą falujące lustro wody.
Kapitan, który wczorajsze curry miał chyba jeszcze w żaglach, odmówił śniadania, ograniczając się do mocnej kawy. Może i dobrze, bo kto wie, jakie sztormy szykowały się w jego brzuchu? A my, z silnikiem warczącym jak zły pies na łańcuchu, przemierzaliśmy mile morskie, niczym stare kutry rybackie, co to wiatr widziały jedynie w muzeum.
Prognozy mówiły jasno – „dieselgrot” będzie naszym głównym napędem. Dzień zapowiadał się spokojny, z monotonnym mruczeniem silnika w tle. Tak minęły godziny, ale jak to na morzu bywa, „cisza przed burzą” to nie tylko powiedzenie – to żeglarska prawda. I nagle… zaczęło wiać! Neptun, ten stary wesołek, zbudził się z drzemki i postanowił pokazać, kto tu rządzi. Z wiatrem w żaglach, a może bardziej – z żaglami w wietrze, postawiliśmy duży fok i grot, które od razu nabrały mocy. Jacht poszedł jak strzała, a my na mostku poczuliśmy, że to będzie prawdziwa jazda bez trzymanki!
Marina del Este zbliżała się powoli, jej tajemnicze, wąskie wejście zasłonięte było wysoką skałą, jakbyśmy wpływali do jakiejś pirackiej kryjówki. „Arr, gdzie mój rum?” – pomyślałem, ale zamiast skarbów, czekała nas tu jedynie wysoka opłata za postój. Niczym nieumiejętni korsarze, zostaliśmy skubnięci przez portowych majtków, a ceny były słone jak morze wokół nas. Co dostaliśmy w zamian? Wodę, prąd i solidny rozkołys od fal, które z uporem maniaka odbijały się od klifów, próbując przewrócić nasz jacht w nocy.
Załoga, zmęczona nocą na kotwicy, wypadła na ląd w poszukiwaniu uciech, jadła i, kto wie, może jakiejś tawerny z marynarskimi opowieściami. A Kapitan? Ten stary wilk morski, wbił wzrok w mapę pogody, analizując, co przyniesie jutro. Noc była krótsza niż mogłoby się wydawać – bujanie nie dawało spokoju, a cumy trzeszczały jak stare rejki na sztormie, próbując utrzymać jacht w porcie.
Rano, bez zbędnych pożegnań, oddaliśmy cumy i wypłynęliśmy za główki mariny. Żagle w górę i pełni nadziei, że kapitańska analiza pogody się sprawdzi. Ale dlaczego tylko mały fok i grot? Czyżby Kapitan coś przeczuwał? Ano tak – chwilę później, jakby na zawołanie, poryw wiatru napełnił nasze płótna i zaczęliśmy mknąć po falach jak legendarne klipery. Dziewięć węzłów, a my fruniemy, jakbyśmy właśnie ścigali się z czasem, próbując dogonić flotę Hiszpańskiej Armady!
Benalmadena pojawiła się na horyzoncie szybciej, niż można by przypuszczać. Czterdzieści mil pękło jak z bicza strzelił, a o 16:00 cumy już były rzucone. Na stole pojawiła się szklaneczka czegoś mocniejszego – za pomyślne wiatry, za ocalenie i za to, że Neptun pozwolił nam bezpiecznie dobić do brzegu. Kambuz, jak przystało na wykwintną marynarską kuchnię, zaserwował szparagi z jajkiem sadzonym i smażonymi ziemniakami. Pychota, niczym uczta na królewskim okręcie!
Po kolacji nadszedł czas na oficjalności – rozdanie opinii PZŻ, które potwierdzały nasz dzielny żeglarski staż. Każdy z załogi z dumą przyjął swoje dokumenty, a potem… ruszyliśmy na podbój Benalmadeny. Jak to mówią starzy żeglarze: „Po dobrym rejsie czas na dobrą zabawę”, a my byliśmy gotowi, by wyruszyć na kolejną przygodę – tym razem na lądzie.”