Zapiski znalezione w bakiście SY Beluga V.
Santa Pola 13.09.2024
Rejs Malaga (Benalmadena) – Alicante (Santa Pola) zaczął się jak przystało na porządną żeglarską przygodę: od małego chaosu i pogodowych niespodzianek.
W piątkowe, upalne popołudnie, zebraliśmy się w marinie Benalmadena, choć ostatni rejsowicze, prosto z Poznania, Wrocławia i Łodzi, dotarli na pokład dopiero późnym wieczorem. I co tu dużo mówić, szkolenie z bezpieczeństwa trzeba było odłożyć na następny dzień. Zamiast tego poszliśmy na szybki rekonesans po marinie, gdzie oprócz straganów pełnych „autentycznych” pamiątek, na horyzoncie straszyło nas gigantyczne diabelskie koło. Żadne z nas nie zdecydowało się na przejażdżkę – jednak pewne rzeczy lepiej podziwiać z wody niż z wysokości.
Następnego ranka, jak w klasycznej morskiej opowieści, pogoda zagrała nam na nosie. Dwa fronty burzowe zmusiły nas do zmiany planów. „No cóż”, pomyśleliśmy, „nawet Kolumb musiał czasem czekać na lepsze warunki.” Zamiast tego zajęliśmy się zaopatrzeniem w okolicznym sklepie, a potem przeprowadziliśmy szkolenie z bezpieczeństwa. Głównym punktem programu była degustacja: gazpacho i makaron z bakłażanem przygotowany przez wachtę kambuzową. Do 15:00 krzątanina bosmańska na pokładzie, a później chwila wytchnienia i relaksu.
Następnego dnia, o 8:00, w końcu oddaliśmy cumy i skierowaliśmy dziób na wschód. 100 mil przed nami, prognoza pogody niczym wróżby kapitana Haddocka z „Tintina” – niezbyt optymistyczna. Wiatru tyle co kot napłakał, więc nasz grot smętnie powiewał, a my musieliśmy przeprosić się z silnikiem. „Dieselgrot” w akcji! Popołudniu jednak powiało mocniej i już płynęliśmy na falach, jak gdybyśmy ścigali się z hiszpańską armadą. Wachta kambuzowa serwowała kuskus i kolejną wariację gazpacho – bo jak tu nie kochać tej zimnej, hiszpańskiej zupy!
Wieczorem, w blasku zachodzącego słońca, zaczęły nas otaczać delfiny – i to nie byle jakie, bo te wyskakujące na dwumetrowych falach. Było tak malowniczo, że prawie zaczęliśmy szukać peryskopu U-Boota, jak z jakiegoś starego filmu wojennego. Płynęliśmy w stronę Capo de Gata i zatoczki Playa de Los Genoveses, gdzie mieliśmy nadzieję znaleźć schronienie. W nocy wiatr igrał z nami – raz słabł, raz się wzmagał, ale ostatecznie rzuciliśmy kotwicę o świcie, z nadzieją na chwilę odpoczynku.
Poranna kąpiel w orzeźwiających wodach była jak łyk herbaty dla Kapitana Cooka po roku na morzu. Po śniadaniu podjęliśmy próbę zwodowania pontonu i dotarcia na plażę, jednak nasz „okręt ratunkowy” nadal zdradzał awarię – powietrze z lewej komory uchodziło szybciej niż honor admiralski po przegranej bitwie pod Trafalgarem. Kolejna łata na ponton i czekamy na efekty.
Po naprawach podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w stronę Cartageny. Obiad z kategorii premium – spaghetti z pesto i cukinią – dostarczył nam sił, a po drodze delfiny niczym radosne przewodniczki wskazywały nam drogę, wyskakując z fal, jakby chciały powiedzieć: „tam, tam płyniecie!”. Około 21:30 zakotwiczyliśmy w urokliwej zatoce, a po wystawieniu wachty kotwicznej ruszyliśmy na zasłużony odpoczynek. Rankiem kontynuowaliśmy nasz kurs na Cartagenę, gdzie o 14:00 rzuciliśmy cumy i załoga rozproszyła się po mieście, by odkryć jego tajemnice. Kartagina – starożytne miasto pełne historii, w którym Hannibal knuł swoje plany, a my zajadaliśmy się tapas.
Kolejnego ranka wyruszyliśmy w stronę Santa Poli. Po drodze przeprowadziliśmy ćwiczenia manewrowe – stawanie w dryf i procedury ratunkowe „człowiek za burtą”. Mieliśmy lekki wiatr z rufy, który pozwalał nam powoli sunąć w stronę kolejnego celu. Wieczorem zakotwiczyliśmy przy Cabo de Palos, a ponton tym razem nie zawiódł – zeszliśmy na ląd, zwiedziliśmy miasteczko i wróciliśmy objuczeni lokalną ceramiką. Wieczór zakończyliśmy kolacją w świetle zachodzącego słońca – jak przystało na prawdziwych żeglarzy.
Rano podnieśliśmy kotwicę i wyznaczyliśmy kurs na Santa Polę, nasz docelowy port. Wiatr sprzyjał warsztatom nawigacyjnym, a wachta kambuzowa serwowała lazanię à la Beluga V. W miarę jak popołudnie się rozwijało, wiatru przybywało, a my z prędkością ponad 6 węzłów żeglowaliśmy baksztagiem w stronę mariny Santa Pola.
Przed wejściem do portu zrzuciliśmy żagle i skontaktowaliśmy się z mariną przez radio. Koordynaty w ręku, cumy rzucone – wszystko poszło gładko.

Wieczór spędziliśmy na celebracji zakończenia rejsu. Było omówienie podróży, rozdanie opinii i oczywiście żarty o „dieselgrocie”, który uratował nam tyłki. Choć nasza morska przygoda dobiegła końca, żeglarskie opowieści przy stole będą się snuć jeszcze długo.”