Subiektywna historia rejsu.
„Po przybyciu do portu w Imperii, nasza załoga rozpoczęła swoją podróż w sposób, jakiego nie zapomnieliśmy. Bagaże znalazły miejsce w czeluściach „Pogorii”, tej majestatycznej 280-tonowej jednostki, która miała nas zabrać w podróż przez morza, w których czas płynie inaczej, a przygoda jest tuż za rogiem. Zanim jednak wypłynęliśmy, musieliśmy przyswoić reguły rządzące tym pływającym światem – alarmy, sygnały, dzwonki, komendy, liny i sznurki, poruszanie się po pokładzie czy wspinanie się na reje.
Wszystko to wydawało się to jak odległy kosmos, ale w rzeczywistości to były lekcje, które miały zapewnić nam bezpieczeństwo na otwartym morzu. Byliśmy jak Po w swoim klasztorze – pełni zapału, ale i niepewni tego, co nas czeka. Bo jak mówił Mistrz Shifu: „Siła nie pochodzi z wygrywania, ale z pokonywania trudności.” Te trudności miały nam towarzyszyć przez całą podróż, ale były to trudności, które miały nas zbliżyć do samego siebie.
Załogą dowodził Kapitan Piotr – człowiek, który wyglądał, jakby morze miało go za własne dziecko. Jego stalowe spojrzenie i doświadczenie nabyte na tysiącach mil morskich sprawiały, że każda decyzja, którą podejmował, była wyważona i pewna. W jego zespole byli prawdziwi mistrzowie: bosman Radek, który znał każdy splot liny na pokładzie, mechanik Andrzej, który potrafił naprawić silnik, nawet gdyby ten zatopił się w głębinach, oraz kucharz Kamil – czarodziej kambuzowy, który potrafił z niczego wyczarować potrawy godne królewskiego stołu. Oczywiście, nie zabrakło oficerów: Olo, Piotra, Justyny i Jarka – weteranów morskich burz i ciemnych jak smoła, pełnych gwiazd nocy. Ich doświadczenie, spokój i opanowanie były dla nas niczym latarnia morska, której światło prowadzi nas przez ciemności.
Opóźnienie wyjścia z portu z powodu silnego wiatru dało nam czas na zwiedzanie Imperii. Miasto, które od wieków żyło z morza, z żeglarstwem i oliwą z oliwek, której jakość doceniano już w czasach rzymskich. Siedząc w jednej z kawiarni, przy filiżance doskonałej, włoskiej kawy, poczuliśmy, że ta przygoda już nas zmienia. „Wielkie rzeczy często mają małe początki” – powiedziałby Po, gdyby tu był. I tak to się zaczęło – od małych chwil, które z czasem tworzyły coś naprawdę wielkiego.
W poniedziałek, kiedy w końcu oddaliśmy cumy, ruszyliśmy ku Korsyce. Morze od razu postawiło nas na próbie – w pierwszych godzinach rejsu niektórzy walczyli z chorobą morską, inni trzymali wachty, trzymając kurs i dbając o bezpieczeństwo „Pogorii”. Czułem, jak z każdą godziną ta nieznana woda staje się naszym żywiołem. Nocą, pod niebem pełnym gwiazd, „Pogoria” kołysała się na falach, a nas ogarniał spokój, jakbyśmy w tej ciszy odnajdywali własną siłę. W tej chwili czuliśmy się jak Po, który odkrywa swój wewnętrzny spokój. „Spokój umysłu to prawdziwa siła” – powiedziałby mistrz Oogway. Właśnie w tej ciszy, wśród gwiazd, zaczęliśmy rozumieć, że prawdziwa podróż to nie tylko te setki mil, które mamy przed sobą. To podróż w głąb siebie.
Po 26 godzinach, kiedy w końcu zawinęliśmy do portu w Calvi, od razu poczuliśmy, że to nie tylko miejsce, ale prawdziwa historia, która łączyła nas z tymi, którzy walczyli o wolność Korsyki. Miasteczko, w którym możesz spotkać „zielone berety” oraz miejsce przetrzymywania Napoleona, z cytadelą, która jak strażnik broniła wyspy przed najeźdźcami. W XV wieku było pod panowaniem Genui, a legenda głosi, że to tu urodził się Krzysztof Kolumb. Siedząc przy pizzy, patrząc na lazurową zatokę i purpurowy zachód słońca, poczuliśmy, że ta podróż to nie tylko przemierzanie geograficznych odległości. To była podróż, która zaczynała pisać swoją historię w naszych sercach.
Z Korsyki popłynęliśmy ku Francji. Z wiatrem w plecy, w szybkim tempie dotarliśmy do zatoki Juan-les-Pins, której elegancja przyciągała nie tylko bogatych, ale i artystów. W tej pełnej inspiracji atmosferze czuliśmy, że żeglarstwo to nie tylko rzemiosło, ale prawdziwa sztuka. W Nicei, na Lazurowym Wybrzeżu, podziwialiśmy nie tylko historyczną architekturę, ale i to, jak morze wplatało się w życie tego miasta. To tutaj Francuzi budowali swoją potęgę morską, a port w Nicei odgrywał kluczową rolę w handlu. A w tej wiosennej aurze, kiedy słońce kładło się na uliczkach miasta, rozumieliśmy, że to nie jest koniec naszej opowieści. To tylko jej kolejny rozdział.
W piątek opuściliśmy „Pogorię” i udaliśmy się do Monte Carlo. Kasyno, tor Formuły 1, który biegł ulicami miasta, był symbolem luksusu, historii i prestiżu tego miejsca. To, co wcześniej wydawało się tylko tłem w bajkach, teraz stało się częścią naszej opowieści. Wieczorem wróciliśmy na pokład i po wspólnym posiłku zaczęliśmy myśleć o zakończeniu tej podróży.
Rejs na „Pogorii” był czymś, co trudno opisać jednym zdaniem. To była szkoła życia, ale nie taka, jaką znamy z podręczników. To była lekcja, której nie zapomnimy – o własnych słabościach, lękach i sile, którą odkrywa się dopiero, kiedy morze zaczyna trząść twoimi przekonaniami. Przez zmęczenie, chorobę morską, nieprzewidywalne sztormy, szum fal i skrzypienie lin – dotarliśmy do miejsc, o których wcześniej tylko marzyliśmy. A potem, na koniec, przyszedł moment, w którym zrozumieliśmy, że to nie morze jest naszym wrogiem, ale nasze ograniczenia. Jak mawiał mistrz Oogway: „Każda chwila to dar.” A my ten dar przyjęliśmy – bez obaw, bez wahania. To był rejs, który nauczył nas, że „Jedyne, co nas ogranicza, to to, co myślimy, że możemy lub nie możemy zrobić.” A my udowodniliśmy, że możemy wszystko. I choć opuściliśmy pokład „Pogorii”, to nie opuściła nas nigdy ta myśl – i to był najpiękniejszy prezent, jaki mogło nam dać to morze.
Epilog
Nawiązania do Kung Fu Panda nie są przypadkowe.
Szczególne podziękowania za te wspólne chwile dla Wachty I i Wachty II
Bez Waszego szczególnego zaangażowania i poczucia humoru ten rejs nie byłby tak fantastyczny.
Powinniście być z siebie dumni.”