Od Benalmadeny do Marbelli
W sobotę rano, z lekkim stresem i ekscytacją, wypłynęliśmy z Benalmadeny, by zacząć naszą wielką przygodę. Jacht Beluga V, pełen zdeterminowanych i wygłodniałych żeglarzy, ruszył w kierunku Ceuty – bo tam czekała na nas nie byle jaka nagroda: chińska restauracja „Restaurante Chino Gran Muralla”, którą polecił nam celebryta z internetu. To było jak dotarcie do El Dorado – ale zorientowaliśmy się, że droga do chińskiego nieba nie jest usłana różami, a raczej burzami i falami.
Cieśnina Gibraltarska – o, tak, to było wyzwanie! Znamy ją doskonale, ale tym razem na pokładzie było 7 takich osobowości, które, poza żeglarstwem, kochają jedno – chińszczyznę. Nasze doświadczenia na morzach Śródziemnym, Północnym, Karaibach i Bałtyku nie przygotowały nas na wyzwanie w postaci ogromnych tankowców dryfujących w nocy. Trzeba było pilnować każdego manewru, bo w nocy statki stały na miejscu, czekając na zgodę na wejście do portu. A do tego mnóstwo jednostek przemykających w kierunkach wschód-zachód i zachód-wschód, jakby się zbierały na jakieś morze statków na kawę.
Zmiana prądu była naszym największym przeciwnikiem. Nasz kurs zaczął nas oddalać od upragnionego celu: „Restaurante Chino Gran Muralla”. I choć nawigacja była na poziomie mistrza, to jakby świat postanowił z nas zrobić żeglarzy bez portfela, bo nie tylko zmienił prąd, ale i kierunek wiatrów. Ale wytrwaliśmy!
Po 26 godzinach podróży i 90 milach morskich w końcu dotarliśmy do mariny Hercules w Ceucie – czuć było, że Ceuta ma w sobie coś wyjątkowego. Jakby ta restauracja przyciągała do siebie wszystko, co najlepsze w tej okolicy – w tym samym momencie przypomnieliśmy sobie, że nie tylko żeglarstwo nas łączy, ale także kuchnia chińska. A że byliśmy głodni jak wilki, to na pewno nie zamierzaliśmy opuścić tej okazji!
Po szybkiej kąpieli w basenie (oczywiście, żeglarze to ludzie niezwykle czystotni, nie ma co) udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Ceuta okazała się urocza – miasto pełne kolonialnego uroku, z wąskimi uliczkami, w których można poczuć klimat historii. Ale najważniejsze było to, że w końcu nadszedł czas na kulinarną ucztę w Restaurante Chino Gran Muralla!
Zasiadamy przy stole, jakby to był bankiet dla cesarzy. Prawdziwa chińska uczta:
Jerzy wybrał kaczkę w pomarańczach (bo co innego jeść na statku niż kaczkę w pomarańczach?),
Krzysztof postawił na kaczkę po pekińsku, bo przecież kto nie kocha klasyki,
Irek zanurzył się w wołowinie z grzybami (bo żeglarz musi być na tyle odważny, by spróbować grzybów na morzu),
Paweł wybiera owoce morza (bo „jeśli nie ryba, to nic”),
Jacek na swojego wołowinę po tajsku popił sake – bo co to za chińska kolacja bez odrobiny sake?
Andrzej postawił na rybę w słodko-kwaśnym sosie, bo jest fanem klasycznych, ale nieprzewidywalnych smaków,
Marcin poszedł na całość z wołowiną z sezamem (bo kto nie lubi sezamu na żaglach?),
A Tomek, nasz najbardziej wymagający, wybiera ryż smażony z kurczakiem. Nie, nie dlatego, że nie zna innych dań. Po prostu wie, że ryż smażony to zawsze dobry wybór.
Po obfitej kolacji, pełni szczęścia, ruszyliśmy w miasto, z pełnymi brzuszkami, zadowoleni, że udało się nam pokonać nie tylko prąd, ale i głód. To była bezbłędna strategia po 90 milach morskiej walki.
Następnego dnia, w poniedziałek, ruszyliśmy w stronę La Linea, gdzie planowaliśmy zjeść w restauracji „Wok Hong Kong” – formacie „all you can eat”, bo kto nie chciałby wziąć sprawy w swoje ręce i zjeść, ile się da? Miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Mimo że w menu nie było chińskiego „grzyba morza”, który podobno smakuje jak… grzyb, reszta była absolutnie fantastyczna.
Po całej tej uczcie wyruszyliśmy dalej, aż do Estepony, czyli miasta kwiatów. Choć Estepona miała coś w sobie, co zainspirowało nas do szukania przygód, w sercach żeglarzy, nic nie przebije wspaniałej kolacji, którą zjedliśmy w włoskiej restauracji Rossati. Pizza, grillowana ośmiornica, stek z miecznika… Mimo że nie było to „chińskie menu”, to żeglarz nie wybredny – po prostu je! A na koniec dnia, jak na prawdziwych żeglarzy przystało, zakończyliśmy wieczór w angielskim barze, pijąc mały czarny kufelek, czując się jak prawdziwi odkrywcy morza.
Rano, po wyjściu na pokład, dowiedzieliśmy się, że nasz trap wziął urlop i postanowił samodzielnie zwiedzać marinę. Na szczęście udało nam się go znaleźć, suszącego się na słońcu u rybaków po drugiej stronie portu – chociaż straciliśmy go, to przynajmniej odpoczywał w dobrym towarzystwie.
Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Marbelli, gdzie… kto wie, może znajdziemy kolejną perłę chińskiego kulinarnego raju? Ale jak to w żeglarskim życiu bywa, liczy się podróż, a nie tylko cel.
Wiatr jednak zamilkł, więc Beluga V odpaliła silnik i płynęliśmy w stronę Marbelli, ciągnąc za sobą niebieskiego kalmara, licząc, że złapiemy jakąś rybkę na obiad. Przed dziobem bawiły się delfiny, a na horyzoncie majaczyła nasza ostateczna destynacja – Marbella. I co? Czy i tam znajdziemy coś, co będzie mogło równać się z chińską ucztą?
Tego dowiemy się już wkrótce!